poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Skrzynki dla Perfekcyjnej

Kiedy mam wakacje kocham się poodmóżdżać oglądając różne programy telewizyjne.  Podobno podczas oglądania telewizji mózg pracuje mniej niż kiedy leżymy na tapczanie i nie myślimy o niczym. Jednym z moich ulubionych programów jest "Perfekcyjna Pani Domu". Jest mi wszystko jedno czy oglądam wersję angielską czy polską- to jak "Żony ze Stepford" (mam na myśli książkę a nie prostacką zamerykanizowaną wersję filmową): bohaterki jadą do tajemniczego domu Perfekcyjnej, przechodzą tam pranie domowych brudów i mózgów, a potem wracają i zmieniają swój dom/ mieszkanie i siebie. Kurz ginie, rodziny są szczęśliwe- niebo na ziemi. Jednak jest wiele osób, które oglądają ten program: to jak bajka dla zaganianych kobiet XXI wieku- tak jak bajki o Śnieżce przedstawiają naszą tęsknotę do świata księżniczek, tak ten program przedstawia naszą tęsknotę do świata, w którym szczęście rodziny jest tak proste jak starcie kurzu i umycie podłogi, a wszystko to można osiągnąć przestrzegając zasady: "Miejsce na wszystko i wszystko na swoim miejscu". Mówiąc to Anthea się zwykle uśmiecha, patrzy na którąś z uczestniczek i tajemniczym głosem dodaje: "A pomoże ci w tym..." tajemniczo zawiesza głos, sięga do olbrzymiej torby, którą nosi ze sobą i z gracją, której Copperfield mógłby jej pozazdrościć wyciąga...komplet wiklinowych koszyków.
Nie jestem perfekcjonistką- daleko mi do tego. Czy jeżeli umrę i moja rodzina i znajomi się zbiorą na mszy, to moja córka powie: "Była dobrą matką, chociaż gdyby ścierała kurze co dwa dni darzyłabym ją większą miłością", wtedy mój partner doda: "Była dla mnie wsparciem w trudnych chwilach, wspaniale ścierała podłogę mopem, co za szkoda, że robiła to tak nieregularnie..." Jednak mimo to doceniam przyjemność przebywania w schludnych i zadbanych wnętrzach. Kosze z wikliny lub trawy są super, ale mają jedną wadę- zrobiły się modne i przez to drogie. Poszukując tańszych zamienników, odkryłam skrzynki w Leroy Merlinie.

Jak sami widzicie, jest to skrzynka średniej wielkości. Kosztowała ok. 10 zł. Pomalowałam ją 3 warstwami emulsji wodorozcieńczalnej, błękitnej, rozcieńczonej wodą 50/50.
Potem wykorzystałam szablon- ten sam, co do skrzyni.





Najpierw przerysowałam go ołówkiem, potem wycięłam szlifierką.




W ten sposób ozdobiłam dwie następne skrzynki.

 
Nie mam jeszcze skonkretyzowanego pomysłu na wykończenie literek- w dwóch skrzynkach zrobiłam to farbą w kolorze mahoniowym Ale nie do końca byłam z tego zadowolona. Może poprawię. Z drugiej strony- jest t o ręczna robota- trudno żeby wszystko było równe i idealne.
Efekt: mam 3 skrzyneczki w kolorze szafek w kuchni i kolorze kredensu (który jeszcze nie został do końca wyczyszczony, nie mówiąc o pomalowaniu...). Jest szansa, że za jakieś 3 lata będę miała fajną kuchnię...
 



sobota, 3 sierpnia 2013

Wakacyjne renowacje.

Co roku, kiedy jest już maj, albo jeszcze lepiej czerwiec, planuję pracę na dwa miesiące wakacji, gromadzę farby, płyny czyszczące i papier ścierny. Moje plany na ten rok obejmują: łazienkę na piętrze, ogrzewanie centralne i kredens. Idealnie było by skończyć pokój syna, ale centralne i łazienka są priorytetami. Niestety, centralne i częściowo łazienka nie zależą ode mnie a od TŻ, który z kolei na ich remont może poświęcić tylko jeden dzień w tygodniu.
Dwa tygodnie temu wzięliśmy się za łazienkę, która wyglądała tak:










No i niestety, obecne zdjęcie się gdzieś zapodziało, ale oto co zrobiliśmy:
  • wynieśliśmy wszystkie graty,
  • położyliśmy podłogę,
  • podłączyliśmy wodę,
  • wstawiliśmy umywalkę i toaletę,
  • zrobiliśmy elektrykę: dodatkowe kontakty, jeszcze jedno górne oświetlenie,
  • zaolejowałam podłogę.
Zjęcie zobowiązuję się zamieścić w kolejnym poście.
Oprócz tego, w tak zwanym międzyczasie pomalowałam szafkę na dokumenty. Z lenistwa (kiedy z piętra zniosłam szafkę na podwórko, nie chciało mi się wracać po telefon), ni zrobiłam zdjęcia szafki przed pomalowaniem. Była to zwykła stara i czarna szafka. Teraz wygląda tak:















To znaczy teraz wygląda już inaczej, bo poustawiałam na niej segregatory z dokumentami, książki do szkoły i małą maszynę do szycia, ale chciałam ją sfotografować bez niczego, żeby było dokładnie widać, jak jest pomalowana i że jest to wykończenie współgrające ze starym stołem, który służy jako biurko.
Co zostało zrobione:
  • zostały zdrapane naklejki, które ponalepiały dzieci,
  • szafka została przetarta i zmatowiona watą stalową 2,
  • dziurki, które ktoś wywiercił zostały zaszpachlowane i po upływie 4 godzin wyszlifowane,
  • szafka została pomalowana za pomocą wałka dwoma warstwami farby w kolorze mahoniowym,
  • po kolejnych 2 godzinach została pomalowana rozcieńczoną wodą (50/50) farbą w kolorze ecru.
W prawdzie producent zaleca odstęp 4 godzin przed nałożeniem kolejnej warstwy, ale szafkę malowałam na słońcu w ponad 30 stopniowym upale i schła migiem- zaryzykowałam i skróciłam ten czas.

Kiedy maluje się powierzchnię po raz drugi taką rozwodnioną farbą, to farba ta się rozpływa i tworzy takie bąbelki. Ponieważ nie jest to efekt na którym mi zależało, po na łożeniu farby liczę do 20 a potem  tym samym pędzlem (ale już nie zanurzonym w farbie), rozprowadzam to po powierzchni i tak kilka razy: długimi pociągnięciami od końca do końca, żeby powstały cieniutkie paseczki a nie rozdydźgane bąble.

W ten sam sposób zrobiłam stolik do kawy, ale go sfotografuję kiedy zrobię fotele.
Zaczęłam też czyścić kredens kuchenny, ale tu zabawa potrwa jeszcze z tydzień- jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, to za tydzień wstawię zdjęcia skończonego kredensu.

Kredens wypatrzyłam w zeszłym roku w maju w szopce pana, którego dom z szopką mijałam idąc na pociąg. Męczyłam się prawie dwa miesiące, zanim odważyłam się zagadać pana koszącego trawę i spytać, czy nie sprzedałby tego kredensu. Pan kazał mi obejrzeć kredens i dobrze się zastanowić czy go chcę. Patrzał przy tym bardzo podejrzliwie i tłumaczył, że to nie jest żaden antyk, tylko mebel z lat 60-tych, zniszczony i nic nie wart. Ja z uporem maniaka powtarzałam, że chcę ten kredens. Pan oddał go za darmo, więc załatwiłam transport i kredens wylądował w moim przedsionku kuchennym. Próbowałam go oczyszczać w zeszłym roku, ale dopiero niedawno -cztery dni temu opracowałam sobie najefektywniejszą technikę. Rok temu najpierw opalałam, potem szlifowała. Potem tylko szlifowałam. Tak oczyściłam całą górę mebla, czyli około 45%. Nie dużo.
W tym roku robię inaczej i praca idzie dużo szybciej i jest mniej męcząca- stąd moje nadzieje na szybkie zakończenie.
Najpierw powierzchnię opalam i ściągam farbę: 




 Tu widać połowę, z której farba jest opalona i nie. Ponieważ opalarka ma wysoką temperaturę trzeba po pierwsze uważać, żeby się nie oparzyć. Po drugie: miejsce grzejemy tylko do momentu, kiedy z farby zrobią się bąble i te bąble ściągamy. Nie przegrzewamy miejsca dłużej, bo nie chcemy uszkodzić drewna.

Potem farfocle zostały raz przejechane szlifierką z papierem 80. Nie szlifowałam drewna do czysta (tak robiłam rok temu- masa kurzu, papier szybko się zużywa i długo to trwa), tylko usunęłam niezdrapane farfocle.
Potem wzięłam płyn z sodą.







Zwykły kret też jest bardzo dobry, ale do powierzchni płaskich: np. podłóg. Te w butelkach mają tę zaletę, że się psika bezpośrednio na miejsce. Rok temu próbowałam nanosić rozcieńczonego kreta na futrynę drzwiową. Po pierwszej próbie się poddałam- nie można się nie oblać. Soda jest BARDZO żrąca- potrzeba do tego rękawic gumowych i trzeba na prawdę uważać. Jeśli poczujecie gdzieś drapiące swędzenie- rzucajcie pracę i leććie to miejsce przemyć wodą- to znak, że soda gdzieś chlapnęła i się poparzyliście. Jeśli miejsca nie przemyjecie, zrobi się rana.

Popsikaną powierzchnię zostawiam na chwilę- tyle, ile trwa nabranie wody do miski. Jak najcieplejszej.
Potem szczotkę moczę w wodzie i szoruję farbę.




To zdjęcie powinno mieć napis: NIE PRÓBUJCIE TEGO SAMI W DOMU- nie założyłam rękawic, ale też i jest to "upozowane" zdjęcie na potrzeby bloga. Normalnie woda się leje, trzeba uważać i gdzie tu pchać się z komórką!

Wymyta powierzchnia wygląda tak:









Następnego dnia (musi wyschnąć), szybkie poprawki szlifierką i efekt  jest taki:








 Oczywiście lewa strona po szlifierce, prawa jeszcze przed. 
I to takie właśnie zajęcia uprzyjemniają mi urlop. Po skończonej pracy- kawa wśród kwiatów:

















sobota, 20 lipca 2013

Welcome & DIY

In the statistics of my blog I noticed, that it is entered  by the people from all the other countries rather but not from Poland. As a well- mannered person, who I hope I am, I decided to write a few words in English, so that my guests can  understand what I write about. I would also apologise all the people from Russia, that as the language I have chosen English not Russian- I think most of the people from Russia can understand English, but only few other people (apart from those from previous eastern block), can understand Russian.

Three years ago I decided to buy a house in a small village- the first post is about the reasons of my decision and the desire of space that emerged in me in a tiny little flat which I used to share with my parents and my children. People from western countries will not undersand it, people from eastern know exactly what I mean. The second post presents the house and pictures of it together with a brief description. 

The last post presents the dogs I take care of. All but the black german shepperd dogs were stray and abandoned, and as a person with very strong feelings towards animals I adopted them.

And so I live here in the outskirts of village: sometimes I teach and earn money, sometimes I am a mother- as I have three children, sometimes I take care of my animals, sometimes I do some renovating and sometimes some DIY. And the second part of this post will be about changing an ordinary and cheap chest into an unique piece of furniture.


DIY

Skrzynia to bardzo fajny mebel, który może spełniać różnorakie funkcje: może być schowkiem- to oczywiste, może być szafką nocną, pomocnikiem, stolikiem do kawy, siedziskiem i co kto tam sobie wymyśli. Jeśli oglądacie magazyny wnętrzarskie, zauważycie, że jest to mebel bardzo popularny, ale ma niestety swoją cenę. Ponieważ ja wszystkie nadwyżki finansowe lokuję w psiej karmie, kredycie oraz materiałach budowlanych, a kiedy już na prawdę nie mam co zrobić z pieniędzmi kupuję węgiel i brykiet opałowy, zakup takiej skrzyni jak w gazecie jest poza moim zasięgiem. Jeszcze bardziej poza moim zasięgiem jest zakup oryginalnej skrzyni posagowej, która byłaby jeszcze bardziej unikalna niż skrzynia sklepowa. W moim zasięgu były skrzynie w Leroy- Merlin- kosztowały 70 PLN. Ta, którą dzisiaj prezentuję ma stać w pokoju mojego 13-letniego syna i ma służyć jako schowek na niewykotyieli i koce, oraz siedzisko do ściągania butów. 
Ale jak ze zwykłej sosnowej skrzyni uczynić mebel jedyny i niepowtarzalny?
1. Na początek prosimy jakowegoś człowieka by nam tę skrzynię skręcił. Chyba, że sami potraficie operować wkrętarką. Ja akurat nie potrafię.

Tak prezentuje się skręcona skrzynia. 



2. Malowanie.

Rozcieńczamy farbę wodną wodą. Ja preferuję proporcje 50/50. I tak rozcieńczoną farbą malujemy całą skrzynię. Ja zastosowałam kolor "Babie lato" z DEKORALU. Biały wydaje mi się za bardzo biały, a ten ma ciekawy odcień.
Nałożyłam dwie warstwy rozcieńczonej farby.
Potem zastosowałam patynę do drewna z bazą i wykończeniem firmy COLORIT. To są takie dwie puszki jedna na drugiej- w jednej jest patyna, a w drugiej jest baza. Są różne kolory, ale ja potrzebowałam niebieskiego, a takiego nie ma, więc do odlanej części patyny wlałam granatowej bejcy do drewna. Dalej postępowałam według zaleceń producenta: odlałam część płynu z puszki : BAZA I WYKOŃCZENIE i rozcieńczyłam go z wodą- pokryłam tym skrzynię i odczekałam 4 godziny. Potem pokryłam to zawartością puszki z napisem PATYNA. 
Potem zrobiło się już późno, więc wszystko czekało do następnego dnia.


3. Następny dzień.
Użyłam waty stalowej nr 2, żeby przeszlifować skrzynię i jeszcze bardziej zmatowić nibieski kolor.

4. Teraz powinnam nałożyć wykończenie, ale samo pomalowanie jeszcze nie zapewniło mi tej szczypty unikalności, którą chciałam nadać meblowi. 
Sięgnęłam po szablon wydrukowany ze strony THE GRAPHICS FAIRY.

Wyobrażałam sobie najpierw, że pokryję literki starannie ołówkiem, a potem "przekalkuję" drugą stroną ołówka na skrzynię, ale ołówek, który miałam był za twardy. Próbowałam użyć kredki do oczu, ale też się nie udało. Musiałam zastosować inną technikę.
Ostrym nożykiem dokładnie wycięłam wszystkie literki.


A potem nakleiłam szablon na skrzynię dwustronną taśmą i kredką do oczu zaczęłam je odwzorowywać. Wiem, mogłam użyć ołówka, ale już go gdzieś zapodziałam.

Kiedy literki były odwzorowane, przyszedł czas na moją małą szlifierkę.

Kupiłam to maleństwo w BIEDRONCE i już mnie ręce swędziały, żeby wypróbować. Szlifowałam wcześniej meble i cyklinowałam podłogi- bawiłam się szlifierką taśmową, oscylacyjną a nawet tarczą nałożoną na wiertarkę, ale to była moja inicjacja jeśli chodzi o wycinanie wzorków w drewnie.


Z nerwów tak mi ręka drżała, że się pomyliłam przy dacie i zamiast 1914 wyszło mi 1944! Ale efekt i tak był zadowalający.  Wyszlifowałam delikatnie watą stalową.
Teraz znowu malowanie. Użyłam pędzelka do lakieru do paznokci i rozcieńczonej farby wodnej:


Właśnie takich farb używam. Stosuję też ŚNIEŻKĘ i wogóle firma jest obojętna- ważny jest dla mnie rodzaj farby i konkretny odcień.


Zastosowałam kilka warstw. Rozcieńczona farba jest bardzo dobra, bo pozwala uzyskać ten stopień nasycenia koloru, jaki chcecie. Ja zastosowałam 4 warstwy.
Na koniec zastosowałam warstwę nierozcieńczonej BAZY I WYKOŃCZENIA do patyny. I oto efekt końcowy:

Powiem tak: może nie jest idealnie równo, ale jak na pierwszy raz całkiem nieźle. Napis mółby być przesunięty bardziej do góry, ale powiedzmy, że dzięki tej nierówności jest bardziej naturalnie i oryginalnie.
Można było zastosować inną technikę i osiągnąć podobny efekt innym nakładem sił. Ale chodzi mi o to, żeby wykorzystywać to, co akurat mam w domu.

JAK TO ZROBIĆ INACZEJ.

1. Gotowy szablon drukujemy na specjalnym papierze do wprasowanek. Skrzynię malujemy tak jak chcemy, a potem wprasowujemy szablon. Trzeba tylko pamiętać, żeby wydrukować lustrzane odbicie. (Nie jestem w 100% pewna tegożelażka i szablonu, bo nigdy jeszcze tak nie robiłam, więc nie ręczę,  że dobrze wyjdzie i będzie trwałe, ale pewnego dnia tego spróbuję.)
Nie zrobiłam tego bo: nie miałam takiego papieru, nie maiałam na niego pieniędzy, musiałabym zamówić przez internet i czekać, chciałam wypróbować wiertarkę, z naklejką jest mniej ogyginalnie i każdy to potrafi zrobić.

2. Do odrysowania wyciętych literek na pomalowanej skrzyni używamy flamastra do drewna.
Też powinno wyjść dobrze. Też jeszcze tego nie robilam i też kiedyś spróbuję. Nie zrobiłam tego nie tylko dlatego, że chciałam wypróbować szlifierkę, ale też i dlatego, że nie miałam flamastra i nie było żadnych w BRICO MARCHE kiedy tam pojechałam, a ponieważ mieszkam gdzie mieszkam, nie mam żadnego wyboru jeśli chodzi o sklepy. Aha- nie posiadam też prawa jazdy ani samochodu, więc nie mogę sobie skoczyć do Bolesławca, Legnicy czy Wrocławia i poszaleć w marketach budowlanych. No i znowu- nawet trzyletnie dziecko potrafi pomazać flamastrem.
Chociaż może bardziej liczy się pomysł?







środa, 10 lipca 2013

Psy i inne stworzenia

Chyba nadeszła pora na przedstawienie psów i kotów. Miałam zrobić to już wcześniej, ale brakowało mi dobrego zdjęcia najważniejszego z psów.
Po kolei:
1. Timon.
Najważniejszy z psów i mój wymarzony.Jeśli ktoś się wychował na "Czterech pancernych" i "Przygodach psa Cywila" to jest tylko jeden rodzaj psa, o którym mógł marzyć.Ponieważ oba filmy oglądałam na telewizorze lampowym, w którym jakość obrazu była jaka była, a obraz był czarno- biały, wkręciłam sobie, że psy, a zwłaszcza Cywil, były czarne. No i wymyśliłam sobie psa- czarnego owczarka niemieckiego. Co więcej- nie mógł to być pies kątowany- nie przemawia do mnie ten opuszczony zad. A psa chciałam jako towarzysza długich spacerów, a nie championa na wystawę.

Timonek został mi podarowany przez jedną z moich uczennic- jestem Jej za niego niesłychanie wdzięczna. Okazał się psem niesłychanie pojętnym, o charakterze tak miłym i łagodnym, że ile razy coś zbroi jesteśmy niesłychanie zadziwieni. A zdarzyło mu się raz uciec i wytarzać w worku po zjełczałych oscypkach, który znalazł gdzieś w krzakach, chapsnąć w tyłek pijaka, który zbyt nachalnie zaczepiał moją córkę, przywlec na podwórko flaki z porzuconych przez kogoś resztek barana, zeżreć je w pośpiechu, a potem wyrzygać w pokoju, czy wreszcie- nadgryźć mojego ukochanego kotka Franciszka (fakt faktem- Franciszek rzucił się z pazurami na Timona, żeby mu zabrać kawałek wątróbki). Zasadniczą cechą Timonka jest zbieranie biednych i nieszczęśliwych stworzeń i przynoszenie ich do mnie. Dwa razy przyniósł jakieś ptaszki, które koty męczyły na łące- po dwóch dniach ptaszki odlatywały. Przyprowadził też teriera, który się zgubił właścicielowi- akurat były silne mrozy- chociaż w kurorcie zawsze były i mrozy, i zaspy, i śnieżyce. Terierek zgubił się, bo w taką mroźną i śnieżną noc pobiegł za lisem. I to właśnie Timon sprowadził mi do domu psa nr 2.

2. Benita.
Benita pojawiła się w naszym domu w Andrzejki. Wychodziłam z Timonem na spacer, a ona stała w drzwiach: wielka, puchata i lekko przestraszona z tymi swoimi nieszczęśliwymi oczami. Pobawili się razem, a o 2 w nocy otworzyłam drzwi od mieszkania pod którymi znowu była ona. Myślałam, że Timon zacznie bronić swojego terytorium, ale on wpuścił ją do domu, zaprowadził do miski z żarełkiem, a potem przestraszona Benia położyła się na łóżku mojego synka.
Jak widzicie- maleństwo zajmuje dwuosobową leżankę i nie może się na niej swobodnie wyciągnąć.
Psica miała się najpierw zwać Pumba, ale ponieważ okazała się być rodzaju suczego, stwierdziłam, że to mało kobiece imię. Zaś Benita jest piękna, intrygująca i egzotyczna- nikt nie wie skąd przyszła- była tak przestraszona, że bez smyczy chodziła przy nodze, a schodziliśmy niezły kawałek kurortu w poszukiwaniu jej domu. Nie było żadnych ogłoszeń o poszukiwaniu psa, ani w kurorcie, ani w internecie, nikt też nie pytał o nią w schronisku.
Po miesiącu przywiązaliśmy się do niej i została oficjalnie zarejestrowana jako nasz pies. Przestała się tak grzecznie trzymać nogi, zaczęła trochę uciekać, szczekać na rowerzystów, gustować w gryzieniu damskiej bielizny... Ale i tak ją kochamy. Dzięki swojemu charakterowi była jednym z katalizatorów przeprowadzki na wieś- jest psem wybitnie stróżującym- kiedy uda jej się uciec-biega dookoła domu i szczeka na ludzi- muszę jak najszybciej zbudować jej płotek...

3. Pepsi.

Pomieszkaliśmy na wsi trochę, nacieszyliśmy się beztroską przyrodą i kiedy pewnego dnia wychodziliśmy na autobus do szkoły zobaczyliśmy w trawie:

I któż mógłby się oprzeć temu bezmiarowi psiego smutku i nieszczęścia? Z pewnością nie ja. Kupka nieszczęścia nie dość, że się okazała suczką, to jeszcze szczenną: dla dwójki jej dzieci: Pulpeta i WiFi znaleźliśmy domy, Hultaja i Luny nikt nie chciał, więc zostali z nami.

4 i 5: Hultaj z Luną.





To jest mój mały Lunasek, który się wszystkiego boi.




A to Hultaj- wesoły psiak, który wszystkie psie skarby: kubeczki po kefirach, stare buty i nowe wkładki, kijki i zabawki chowa do swojego łóżka. Skutek tego potem jest taki, że w koszu są skarby, a Hultaj wywleka miękkie posłanie na środek korytarza i tam śpi, bo w koszu nie ma dla niego miejsca.


6. Skipper.

Skippera wyrzucono w czerwcu lub lipcu 2012. (Okazało się, że ludziom częśto się wydaje, że wieś, to idealne miejsce do wyrzucania niechcianych psów). Do grudnia radził sobie jak umiał: trochę kradł, trochę żebrał- spał w stodołach i opuszczonych budynkach. Wieś przemierzał bladym świtem- wtedy było dla niego najbezpieczniej- żaden chłop go nie widział i nikt nie rzucał kamieniami.  Tyle, że w grudniu świt jest ok 7.00 a nie o 4.30- kiedy to wyszłam z psami. Timon zachęcił go do zabawy, szczeniaki- czyli Hultaj z Luną również i kiedy o 6.00 wychodziłam z synem na pociąg, Skipper siedział pod drzwiami. Odprowadził nas na dworzec- 2,5 km! a kiedy po południu wychodziłam z psami na spacer- pojawił się nie wiadomo skąd. I tak przez dwa tygodnie- odprowadzał nas na dworzec, a potem szedł z nami na popołudniowy spacer. Kiedy obszczekał śmieciarzy kradnących moje śmieci, został wzięty do domu.



Pozwólcie, że teraz skończę- muszę lecieć na autobus i pojechać po zakupy.


sobota, 22 czerwca 2013

Poszukiwania domu

Znalezienie domu nie jest łatwe. Przypomina trochę przeszukiwanie serwisów randkowych: przeglądamy zdjęcia, czytamy oferty, jedziemy porównać rzeczywisty obiekt...
Pierwszy dom, który sprawił, że  realnie podeszłam do sprawy kupna, był w małej miejscowości niedaleko górskiego kurortu.Bryły piaskowca miały lekko fioletowy odcień i czułam mrowienie rąk na myśl, że mogłabym je lekko muskać ręką.Okna były duże,skrzynkowe- nikt nie wymienił ich na tak modne obecnie i bezduszne plastiki, a jedynym minusem był blaszany dach. Ogród był zacieniony, pełen rozrośniętych bzów i miał to zaniedbanie charakterystyczne dla ogrodów, w których tylko dwa razy do roku ktoś kosi trawę. Tylko przy skrzynce na listy, zamiast imienia i nazwiska właściciela, była dyskretna karteczka " NA SPRZEDAŻ". Skontaktowałam się z właścicielem i przeżyłam pierwsze rozczarowanie: dom stał na skarpie i od ulicy wydawał się parterowy- z drugiej strony miał dwa piętra, a cena- ze względu na bliskość kurortu była poza moim zasięgiem... Co gorsza- właścicielowi nie zależało na szybkiej sprzedaży, więc targowanie się zostało skazane na porażkę... Ale pierwszy krok wykonałam i dom z jego kupnem ze strefy marzeń przeniósł się do rzeczywistości.
Kolejny do był we wsi sąsiadującej ze wspomnianą wcześniej miejscowością. Cena była o ponad połowę niższa niż pierwszego domu i do sprzedania była tylko połowa, ale pojechałam obejrzeć. Dom należał do małżeństwa, które miało dwoje dzieci. Kiedy dzieci podrosły i założyły rodziny, syn się wyprowadził, a córka ze swoją rodziną zamieszkała w domu rodziców. Teraz rodzice umarli, a sym postanowił sprzedać część, która do nich należała. Podział domu nie byłby problemem, gdyby był wykonany w pionie- lub w poziomie- tak, jak to zwykle jest. Ale on był wykonany na zasadzie szachownicy: nad częścią parteru, należącą do rodziców, był pokój należący do córki, nad którym znowu była część poddasza należąca do rodziców... Odjechałam zasmucona i nawet rozkwitające żonkile nie poprawiały mi nastroju.
Kolejny dom był odrobinę dalej, na trasie do Jeleniej Góry. Biały, piętrowy ze skośnym dachem... Na miejscu okazało się, że otaczające dom podwórko zostało maksymalnie poszatkowane i sprzedane sąsiadom. Agent, który był z nami umówiony, nawet nie przyjechał na spotkanie, więc nie wiem, w jakim stanie dom był w środku. Przybiegł za to sąsiad, który uświadomił mi, że ze względu na swoje położenie względem drogi, często zdarza się, że samochody wjeżdżają w róg tego domu. Kiedyś TIR zaparkował praktycznie w sypialni...
To trzecie podejście uświadomiło mi dwie rzeczy: w okolicy kurortu i Jeleniej Góry nie znajdę nic porządnego i taniego. Mogłabym czekać na okazję, ale zważywszy, że nie dysponowałam gotówką, było to nierealne. Postanowiłam szukać dalej. Przez jakiś czas myślałam nawet o Mazurach lub Warmii, ale TŻ (Towarzysz Życia), uświadomił mi, że tam jest zimniej niż w moim górskim kurorcie, którego tak nienawidziłam ze względu na śnieg, wiatry i temperaturę.
Zdjęcie mojego domu wypatrzyłam w drugi dzień Świąt Wielkanocnych. Prezydencki Tupolew rozbił się gdzieś w świecie, a ja nawet o tym nie wiedziałam, bo drżałam cała przeglądając ofertę. Martwiłam się, bo zdjęcia zostały wykonane w 2007 roku- czy oferta była jeszcze aktualna... Czy właściciel nadal chce dom sprzedać... Dlaczego nikt przez tyle lat go nie kupił...Tydzień później pojechaliśmy szukać domu. Ponieważ wcześniej za każdym razem agent się na mnie wypiął, tym razem nawet nie zawracałam sobie głowy telefonem, tylko pojechałam bezpośrednio do wsi, w której domek stał. W pierwszej chwili myślałam, że pomyliliśmy drogę: wieś się skończyła, mijaliśmy pola, a przed nami był las... Okazało się, że gęsty las, to pozostałość poniemieckiego parku, za którym... jest mój dom, a zanim osiem innych domów- tak zwana Kolonia. W domu zastaliśmy właścicielkę- panią M. Okazało się, że moje obawy były nieuzasadnione: dom nadal jest na sprzedaż, cena nie jest wygórowana, a nikt go nie chce, bo...
Kiedy weszliśmy do środka poraził nas SMRÓD. Nie taki zwykły- czasem śmierdzi z rur, czasem ktoś korzystał z toalety, jedzenie się przypaliło, pies puścił bąka... To był duży, olbrzymi, wszechogarniający i przenikający SMRÓD. Śmierdziały mysie gówienka rozrzucone po parapetach i po wszystkich zakamarkach domu, śmierdziały meble i zasłony, śmierdziała pani M. i jej dwa psy. Kiedy z ciemnego i śmierdzącego pokoju wspięliśmy się stromymi schodami na górę do pokoju poraziło mnie coś jeszcze: pajęczyny. Nie takie zwykłe- dom jest na wsi, ktoś mógł sprzątnąć, w nocy pająk wlazł i uprządł sieć, a ktoś jeszcze go nie strącił. Pajęczyn były setki, w nich pająki- niektóre już nieżywe i zasuszone, inne pracowicie przędły dalsze sieci... Nie boję się robaków, nie boję się myszy, psów i węży. Ze wszystkich małych, większych i obrzydliwych rzeczy boję się właśnie pająków. A ich było tu pełno. Wszędzie. Ale kontynuowałam oględziny domu i w między czasie wysłuchiwałam historii pani M.



Pani M. mieszkała kiedyś we Wrocławiu, gdzie razem z mężem miała firmę deweloperską. Niestety- mąż uzależnił się od hazardu, firma zaczęła upadać... Mąż wyszukał dla niej to gospodarstwo w ramach spłaty po podziale majątku firmy. Ona go nawet nie widziała... Miała młodszego kochanka, który miał swoje potrzeby, a nie były one tanie. Skąd wziąć pieniądze na wsi? Myślała najpierw o agroturystyce, ale dom wymagał remontu, na który też trzeba było pieniędzy... Najpierw sprzedała las. Kiedy skończyły się pieniądze, sprzedała pole. Kiedy i te pieniądze się skończyły, sprzedała budynki gospodarcze... Teraz, oprócz domu nie miała już nic, co mogłaby sprzedać, kochanek zniknął gdzieś w Polsce, a ona została sama w znienawidzonym domu, którego nikt nie chce kupić... Piłam kawę i modliłam się, by nie były to zaparzone mysie bobki. TŻ nie wytrzymał smrodu i powiedział, że pójdzie z synem oglądać okolicę. A ja wsiąkałam w dom co raz bardziej...Firany można zerwać, meble wyrzucić, z resztą jakieś pani M. wzięłaby ze sobą, pajęczyny omieść, a mysie bobki odkurzyć. Byłam wdzięczna pani M. za jej flejtuchowatość, która jak się później okazało wynikała z łączenia wina w kartonikach z Lidla z lekarstwami, które jej przepisano na depresję, bo dzięki temu dom był prawie nieruszony i nieatrakcyjny dla innych kupujących.
Jak można się nie zakochać w tych łukach i sklepieniach zdobiących pomieszczenia na parterze?
 Kolorystyka pomieszczeń też była niezmiernie oryginalna. 

Jak widzicie, każda ze ścian ma inny kolor. Ściana, której nie widać, jest żółciutka jak malutki kurczaczek.
Kiedy wyszłam z domu, pojechaliśmy do Świeradowa. Zaczął padać śnieg. Jedliśmy pizzę i patrzyliśmy na trumny, które przyleciały do Polski.
Był 17 kwietnia 2010.

sobota, 15 czerwca 2013

Pragnienie domu

Od kiedy pamiętam, marzyłam o domu. Nie miałam określonych preferencji co do miejsca w Polsce, miasta czy wsi gdzie ten dom miałby się znajdować, ale po prostu chciałam domu. Kiedy byłam dzieckiem, mieszkałam z rodzicami w górskim kurorcie w mieszkaniu w starej, poniemieckiej willi. Brzmi romantycznie, ale nasze mieszkanie miało ok. 40 m i składało się z pokoju, kuchni i ślepego przedpokoju oraz półokrągłej werandy. Nie było łazienki, a toaleta była na korytarzu. Kiedy miałam 8 lat, rodzice zrobili remont- kolejna komisja pozwoliła im zabudować kawałek korytarza- zrobili z niego przedpokój, z którego wchodziło się do kuchni i dwóch pokoi. Szału nie było- wyobraźcie sobie kuchnię, w której jest troje drzwi, każde z innej strony, stoi zlew i piec CO. Rozpacz. Ciepłej wody i łazienki dalej nie było. Po rozwodzie znowu musiałam wrócić do rodziców, tyle, że razem ze mną wprowadziły się moje dwie córki. Marzyłam o pokoju, który byłby mój i do którego mogłabym zamknąć drzwi, gdybym potrzebowała samotności i żeby w salonie zza zasłony nie wystawała deska do prania, i żebym mogła się wykąpać jak człowiek, a nie w ocynkowanej balii...
Ale wiecie co? Stał się cud- jeden z wielu w moim życiu... Złożyłam w Urzędzie Miasta podanie o przydział mieszkania. Urzędniczka mnie wyśmiała- kurort górski- kto może wykupuje mieszkanie po preferencyjnych cenach, a potem albo w nim mieszka, albo je sprzedaje- trzy lata temu cena 130 tyś za mieszkanie w kiepskiej części mojego miasta, uchodziła za atrakcyjną. Tak więc mieszkań na zbyciu nie było- może za jakieś 20 lat... Po roku przyszło zawiadomienie, że już tylko 100 osób dzieli mnie od wpisania na właściwą listę oczekujących, a w marcu... zaproponowano mi oglądanie mieszkania. Mieszkanie było na peryferiach, w kiepskiej dzielnicy, którą włodarze miasta zamierzali zasiedlić ludźmi, jeśli nie wykształconymi, to przynajmniej mającymi pracę. No i było do remontu. Mama najpierw protestowała, ale wtedy sięgnęłam po moją najcięższą broń- wypomniałam jej Dom Rodzinny.
Dom Rodzinny stał (i stoi, ale już nie jest Rodzinny) w małej wsi na pojezierzu lubuskim- Nądni. Po powrocie z emigracji zarobkowej pradziadek Marciniecki zaczął budować dom dla siebie i swojej rodziny. W trakcie budowy okazało się jednak, że ma skłonności do wódeczki i kart- przegrał końcówkę nazwiska- odtąd zwał się Marciniec i nie starczyło na otynkowanie domu. Ta wieś ma swoją stronę internetową, piszą też o syny hulaszczego pradziadka, który był szpiegiem przed II wojną i na zdjęciach jest ten domek- do dzisiaj nieotynkowany... Po śmierci pradziadka mieszkały w nim dwie siostry mojej babci: Marianna i Bibianna. Chciał mi zapisać ten dom w spadku, ale mama nie chciała: "Na co Ani jakaś stara chałupa. Będzie lekarzem i nową sobie wybuduje". Mnie o zdanie nikt się nie zapytał. Więc wypomniałam, że muszę się gnieść z nią w dwóch pokojach, a mogłabym sobie mieszkać tam spokojnie, zwłaszcza, że chociaż nie zostałam lekarzem, to jako nauczycielka angielskiego pracę zawsze znajdę...
Mieszkanie wyremontowałam, ale okazało się, że moje wyobrażenia o mieszkaniu w domu wielorodzinnym odbiegają od rzeczywistości- szybko zaczęły powstawać jakieś kluby sąsiedzkie, które zrzeszały się przeciwko innym klubom. Sąsiedzi z prawej nie lubili sąsiadów z lewej, a ci z góry byli nastawieni wrogo przeciwko tym z dołu. Kiedy mama zmarła, nic nie trzymało mnie już w drogim i zimnym kurorcie. Mogłam zacząć szukać domu... Dom miał spełniać kilka warunków: miał mieć dosyć miejsca dla mojej rodziny- żeby każdy miał swój pokój, miał mieć miejsce na moją sypialnię, pokój dzienny i na salon, gdzie mogłabym przyjmować gości. Musiał mieć ogród dla psów i gdzie mogłabym czytać książki. I musiałby być stary- im starszy tym lepszy-z wiekiem nabrałam zamiłowania do starych chałup. I musiał być tani- moje zasoby finansowe były i są skromne. Właściwie trzeba być idiotą, żeby w takiej sytuacji materialno- rodzinnej brać kredyt i kupować dom do remontu.
Ale trzy lata temu to zrobiłam.

czwartek, 13 czerwca 2013

Tytułem wstępu

W swoim ogródku znajduję różne różności- czasem są to porzucone psy, czasami kwiaty, które zasadziłam, lub które zostały po minionej właścicielce. Czasami- ponieważ ogródek traktuję bardzo "szeroko", są to pozostałości po pałacach lub willach, które istniały w mojej wsi. Jeszcze czasami są to stare meble, albo inne przedmioty, których właściciele nie potrzebują, a które zbieram, bo mogą mi się przydać...
Kiedy zaczęły się zbliżać moje 40 urodziny, umarli rodzice, a dzieci dorosły, stwierdziłam, że pora zacząć realizować wreszcie moje marzenia, bo jeśli nie zacznę tego robić TERAZ,  to mogę już tego nie zrobić. Niestety- ze względu na różne koleje losu, nie wszystkie z moich marzeń mogłam i mogę spełnić dokładnie, ale modyfikacje też nie są złe.
Kiedy byłam mała marzyłam o:
1. Czarnym owczarku niemieckim.
2. Byciu archeologiem.
3. Byciu weterynarzem.
4. Byciu malarzem.
5. Własnym domu.

Mogę być z siebie dumna.:

Mam nie tylko owczarka, ale i 5 innych piesków, co jednocześnie moge policzyć jak bycie weterynarzem, bo się nimi opiekuję.



Archeologicznie i malarsko realizuję się przy moim kolejnym marzeniu: domu na wsi.